Koniec – ostatni gwizdek. Carlo Ancelotti podaje rękę Zinedinowi Zidanowi i udaje się do szatni. Piłkarze Bayernu i Realu dziękują sobie nawzajem, czując jednocześnie ulgę, jak i niedosyt.
Bawarczycy mogą bowiem cieszyć się z ostatecznego rezultatu spotkania na Allianz Arenie, zważywszy na fakt, iż ostatnie pół godziny ich gry polegało jedynie na desperackiej obronie przed ofensywą Królewskich, którzy grając w przewadze regularnie testowali formę Manuela Neuera. Niedosyt polega oczywiście na tym, iż bez względu na okoliczności – wynik ten stawia Monachijczyków w niezwykle trudnej pozycji przed rewanżem na Bernabeu. Ich rywale opuszczają murawę z uśmiechami na twarzach, ponieważ wiedzą, co ugrali. Zdają sobie jednak również sprawę, że mogli rozstrzygnąć losy tego dwumeczu już tego wieczoru, co ostatecznie im się nie udało. Wynik 1:2 nie odpowiada jeszcze na wszystkie pytania, a i kilka nowych dodaje do puli.
Ja żegnam się z przyjacielem (kibicem Realu), z którym przyszło mi oglądać to spotkanie. Podaję mu rękę gratulując, powstrzymując się jednocześnie od zaznaczenia, iż dwumecz jeszcze końca nie dobiegł, ponieważ sam nie byłem wówczas pewny autentyczności takiego stwierdzenia. On, z lekko zachrypniętym głosem, zmęczony 45 minutami własnego, euforycznego krzyku, dziękuje za wspólne przeżywanie piłkarskich emocji. Dodaje, że ten wynik to najmniejszy wymiar kary. Ja to wiem, ale mnie to nie obchodzi. Chcę rewanżu. Rewanżu, który stanowi jedyny promyczek nadziei na to, iż moje aroganckie przekonanie o wyższości Bayernu Monachium nad resztą piłkarskiej Europy nie jest zupełnie mylne. Kładę się spać z wiedzą, w jak tragicznym położeniu znajduje się moja ukochana drużyna po tym spotkaniu. Sam nie wiem, czy faktycznie nadal wierzę, czy po prostu wypada mi to robić i dostosowuję się do powszechnie obowiązującej kibicowskiej etykiety. Oby nie to drugie.
Kilka dni później Bundesliga, eksperymentalny skład, brak skuteczności, lekki chaos w grze, ewidentny brak skupienia zawodników na starciu z Leverkusen i bezbramkowy remis w starciu z tą drużyną. Mateusz Borek, komentator tamtego spotkania, otrzymuje w pierwszej połowie smsa od Roberta Lewandowskiego z informacją, iż Polak na pewno zagrałby w tej potyczce, gdyby nie przymusowa pauza spowodowana ilością żółtych kartek. W sumie byłem o tym przekonany już wcześniej, bo ufałem zapewnieniom Karla-Heinza Rummenigge, ale poniekąd mi ulżyło. To był pozytywny akcent sobotniego, piłkarskiego wieczoru. Postać Roberta Lewandowskiego z całą pewnością jest w tej chwili w świadomości każdego kibica zainteresowanego jakkolwiek europejską piłką nożną. Polak okazuje się bezsprzecznie najważniejszym elementem układanki Carlo Ancelottiego, która wygląda na dość… niepoukładaną, bez swojego kluczowego trybika w postaci superstrzelca znad Wisły. Thomas Müller dwukrotnie zawiódł i nie podołał zadaniu zastąpienia Lewego na pozycji wysuniętego napastnika, tym samym udowadniając zarówno swoją słabszą dyspozycję w tym sezonie w stosunku do poprzednich, jak i to, że Robert nie tylko strzela bramki, nie tylko straszy obrońców i bramkarza rywali, ale też daje coś od siebie - tak zwaną wartość dodaną, której nie sposób obiektywnie zmierzyć. Kolejną sprawą jest też piętno, jakie Lewandowski odcisnął na Realu Madryt w 2013 roku strzelając tej drużynie 4 bramki w jednym spotkaniu – w półfinale Ligi Mistrzów – jeszcze jako gracz Dortmundu. Takiej rany dumni Madrytczycy nie są w stanie po prostu zagoić, szczególnie, iż w zespole Królewskich nadal występuje sporo zawodników pamiętających tamto wydarzenie – między innymi rażąco wówczas ośmieszony Sergio Ramos. Obecność Roberta w konfrontacji z Realem ma więc różne barwy i odcienie, którymi Bayern Monachium może namalować piękny obraz, stanowiący o historycznym czynie w postaci awansu do półfinału Ligi Mistrzów i pokonaniu wielkiego Realu Madryt na Estadio Santiago Bernabeu.
Dość już jednak o Robercie. On sam na murawę przecież nie wybiegnie, co regularnie podkreślają wszyscy sympatycy Realu, ludzie sceptycznie nastawieni do Bayernu Monachium, a także samozwańczy realiści (o dziwo, w tym pojęciu chodzi podobno o stosunek do rzeczywistości, a nie sympatię do pewnej drużyny ze stolicy Hiszpanii). Razem z nim do próby dokonania cudu w Madrycie podejdzie 10 innych zawodników, którzy zawiedli w pierwszym spotkaniu. Ktoś mógłby powiedzieć, że świadczy to o ich niezdolności do rywalizacji z hiszpańskim gigantem, szczególnie, że zdecydowana większość z nich ponosiła też klęski w poprzednich latach, kiedy to Bayern mierzył się z różnymi potentatami z Półwyspu Iberyjskiego – i przegrywał. Całkiem możliwe, że osoba formułująca takie stwierdzenie miałaby rację. Bayern, pomimo całej swej wielkości, wydaje się mieć obowiązek udowodnienia czegoś swoim, ale także obcym, kibicom. O ile Monachijczycy nie mają ostatnimi laty w zwyczaju odpadać z Ligi Mistrzów zbyt wcześnie (od 5 sezonów regularna obecność w najlepszej czwórce Europy), o tyle zasiadanie na futbolowym tronie Starego Kontynentu również nie jest wcale dla Bayernu powszechną praktyką. Od 2001 roku zrobili to bowiem, jak pamiętamy, tylko raz.
Jakie więc argumenty posiada Bayern, by móc z pełną pewnością siebie jechać wygrać rewanż w Madrycie takim stosunkiem bramek, który zapewni Bawarczykom awans? Cóż, może faktycznie nie ma ich za wiele. Może faktycznie potencjalne zwycięstwo należałoby określić mianem cudu i może faktycznie w Monachium potrzebne są intensywne zmiany, które umożliwią Bayernowi ponowny tryumf w Lidze Mistrzów. Może faktycznie kibice Realu mogą czekać na ten mecz z pysznym entuzjazmem, oczekując potwierdzenia różnicy pomiędzy ich ukochanym klubem, a drużyną Gwiazdy Południa. Może faktycznie mój towarzysz z pierwszego meczu znów będzie mógł się chełpić wyższością Madrytczyków nad resztą Europy i patrzeć na potencjalne osiągnięcia Bayernu na niemieckim podwórku z pewną dozą pobłażania i negatywnej litości.
A może nie.
Może Bayern ponownie udowodni, że nie ma drugiej tak walecznej i zdeterminowanej drużyny na całym świecie. Może Bayern pokaże, że zawsze gra do końca i w każdej chwili gotowi są napisać nową historię. Może Bayern da znak Europie i światu, że zwycięstwo na Bernabeu nad Realem Madryt nie jest niczym specjalnym dla monachijskiego giganta. Ja, budząc się w czwartek 13.04.2017 wiedziałem już, że nie należy dawać się ponosić przesadnemu pesymizmowi i negatywnym emocjom związanym z poniesioną klęską w pierwszym spotkaniu. Kibice Bayernu nie powinni być pesymistami. Przypominając sobie bramki Luki Toniego w Getafe, legendarne 7:0 z FC Barceloną, najszybszego gola w historii Ligi Mistrzów autorstwa Roya Makaaya, finał na Wembley, karne na… Bernabeu w 2012 roku, czy chociażby deklasację Arsenalu Londyn z tego sezonu – nie mogę nie wierzyć w Bayern. Nikt z nas nie może. Futbol przyniesie rozstrzygnięcie wbrew wszelkim spekulacjom i analizom, tak jak robi to zawsze. My czekajmy na to rozstrzygnięcie pełni nadziei, wiary w nasz zespół i z pamięcią o motto, które Bayernowi Monachium towarzyszy już od jakiegoś czasu. Mia san Mia, tak? Tak, chyba tak.
Kacper Klein
Komentarze