DieRoten.pl
REKLAMA

REKLAMA

Mega wywiad z Giovanne Elberem

fot. J. Laskowski / G. Stach

Wspominając Giovanne Elbera w głowie mamy obraz żartownisia. Podczas kariery piłkarskiej Brazylijczyka nie wszystko było tak luźne jak jego charakter. W poniższej rozmowie najskuteczniejszy obcokrajowiec w historii Bundesligi mówi o swojej niefortunnej bramce, o humorkach Effenberga oraz o tym, dlaczego pod wodzą Hitzfelda to on zawsze był tym winnym.

Pytanie: Panie Elber, w czym tkwi tajemnica Pańskiej kariery?

REKLAMA

Elber: W mojej karierze bardzo istotny był powolny rozwój. Moim pierwszym przystankiem w Europie był AC Milan, w którym co prawda trenowałem, ale nie zagrałem ani jednego oficjalnego meczu. Bardzo szybko wypożyczono mnie go Grashopper Zürich i to było bardzo ważne. Tam miałem okazję w słabej lidze, bez większej presji, zapoznać się z europejska piłką. Dzięki temu łatwiejszy był też start w VFB Stuttgart, bo znałem już język i wiedziałem, jaki styl gry na mnie czeka. Również VFB był pewnego rodzaju przygotowaniem, tym razem na grę w FCB. Znano mnie już w Niemczech, nie musiałem więc co tydzień udowadniać ile jestem wart i mogłem spokojnie grać.

Czy czas spędzony w Monachium był najpiękniejszym?

Ciężko powiedzieć, bo wszystkie przystanki podczas mojej kariery miały w sobie coś wyjątkowego. Na przykład czas spędzony w Zurychu, kiedy początkowo myślałem, że nie uda mi się przebić, a na koniec okazało się, że gram świetnie. Czy trzy lata spędzone w Stuttgarcie, gdzie byliśmy jak rodzina.

Dlaczego więc przeszedł Pan do Monachium?

REKLAMA

Bo zawsze chciałem coraz więcej. Chciałem wiedzieć, czy w wielkim klubie też mógłbym grać tak skutecznie. Dlatego postawiłem ten krok i przeszedłem do Monachium. Tam mój pierwszy rok pod wodzą Trappattoniego przebiegł całkiem inaczej niż sobie to wyobraziłem. Trener kazał nam grać taktycznie, dużo bardziej defensywnie niż w Stuttgarcie, przez to dla napastnika było bardzo ciężko. Dzięki temu jednak nauczyłem się, że poprzez grę tylko ofensywną nie da się wygrać tytułów.

Jaką właściwie drużyną był FC Bayernu z tamtego okresu?

Gdy w 1997 roku przeszedłem do Bayernu to był to raczej zespół pełen indywidualistów, a nie kolektyw jak np. VFB, gdzie jeden walczył za drugiego. Później przyszedł jednak Ottmar Hitzfeld, a FC Hollywood przeszedł do historii. Zarówno w klubie jak i wśród piłkarzy panowała harmonia. Oczywiście, że czasem się zdarzają niezadowoleni piłkarze. Hitzfeld ma jednak bardzo dobrą rękę do obchodzenia się z piłkarzami. On stawiał na wszystkich piłkarzy i bardzo dużo z nami rozmawiał. Kiedy mówił: „dziś odpoczywasz, bo pojutrze mamy ważny mecz”, to wszyscy to akceptowali. Dzięki temu wspólnie świętowaliśmy wiele sukcesów. To było najlepszą fazą sukcesów Bayernu ostatnich lat. Jestem wdzięczny za to, że razem z Hitzfeldem, piłkarzami jak Oliver Kahn, czy Stefan Effenberg miałem okazję być częścią tych dziejów.

REKLAMA

Mówiąc o Khanie i Effenbergu wspomina Pan wielkie osobowości piłkarskie. Czy w drużynie chcącej osiągnąć sukces potrzebni są tacy piłkarze?

Tak, takie osoby są potrzebne w każdej drużynie. Takie osoby, które swą werwą poniosą resztę drużyny. Przy takim Effenbergu, czy Kahnie sam wyraz twarzy mówi: „Przyszedł zwycięzca, dziś nie przegramy”. W naszych szeregach każda z trzech części drużyny miała swojego lidera, co wspaniale współpracowało. Oliver Kahn na tyłach z obrona, Effenberg w środku i ja z innymi z przodu.

Często właśnie Effenberg padał ofiarą krytyki, bo jego gra była za słaba.

On był kimś, kto zabezpieczał nam tyły, dlatego mieliśmy przed nim taki szacunek. Gdy miał gorszy dzień, to mówił nam, że nie będzie w stanie nas porwać do gry. Często mówił nam: „dziś 15 razy podam do przodu i 15 razy chybię, jednak gdy podam 16 raz i będzie to podanie celne, to macie strzelić bramkę, wtedy będą nas świętować”. Gdy po słabej grze Fani go wygwizdywali, to on brał to na siebie - najważniejszy był sukces. To było jedną z jego najsilniejszych stron.

Czy dla Effenberga ważne było, że Matthäus opuścił Monachium?

REKLAMA

Nie. „Effe” współgrał nawet z Lotharem. To nie jest tak, że odszedł Matthäus i Effenberg nagle został liderem. Tak było zawsze, również gdy w drużynie byli Matthäus czy Helmer. Effenberg zawsze robił swoje dla drużyny. On nie był typem – „Nadszedł Tiger” jak to często przedstawiano. On był kimś do kogo chętnie się spoglądało.

Jaka była Pańska rola w strukturze drużyny?

Byłem raczej żartownisiem, ale podczas meczów wiedziałem, że muszę być poważny i skoncentrowany. Zawsze miałem coś w zanadrzu gdy się nie wiodło. Nigdy nie siedziałem cicho w szatnie, zawsze miałem coś do powiedzenia. Moim zadaniem było raczej wprowadzanie dobrej atmosfery. Myślę, że mi się to nieźle udało(śmiech).

Wynikiem, przy którym ciężko było zachować radość, był bez wątpienia finał Ligi Mistrzów w 1999 roku przeciwko Manchesterowi United. Jak Pan to wtedy odebrał?

Byłem wtedy kontuzjowany, a mecz oglądałem z trybun razem a Bixente Lizerazu. Ówczesny prezydent UEFA Lennart Johannson podszedł do mnie i powiedział, że mamy dołączyć do drużyny na wręczenie pucharu. Spojrzałem więc na Lizarazu i powiedziałem: „Liza, mamy zejść na dół, bo wygraliśmy to”. (pauza) Tak… na koniec przegrywa się jeszcze takie spotkanie. Dla wszystkich było ciężko, jednak jeszcze bardziej szkoda było mi piłkarzy na boisku, bo to oni dali z siebie wszystko. Niestety, pod koniec Manchester miał szczęście, że udało im się wygrać. Jednak dwa lata później to my mieliśmy szczęście, dodatkowo w bramce stał wspaniały Oliver Kahn i to my wygraliśmy Ligę Mistrzów.

Czy przez ten dramat czuliście ten ciąg – „teraz już na pewno wygramy Ligę Mistrzów”.

Nie było dla nas wcale łatwo, aby jeszcze raz wdrążyć się w ten rytm. Ottmar Hitzfeld uważał wtedy: „teraz nikt nie będzie miał ochoty grać w piłkę, bo przegraliśmy mecz, którego tak normalnie się nie przegrywa”. Tak to jest, zawsze trzeba wierzyć w samego siebie. Tak po cichu, to myślałem, że teraz trzeba czekać kolejne 10 lat na finał. Drużyna przeżyła jednak wszystko, została mistrzem i przegrała Ligę Mistrzów, a wszystko w ostatnich sekundach. Dzięki temu zespół stał się silniejszy – to było zapewne przyczyną sukcesu w 2001 przeciwko Valencii.

Jak duży był wkład Ottmara Hitzfelda w ten sukces?

Myślę, że innemu trenerowi nie udałoby się ponownie dotrzeć do finału LM, nie wspominając już o zdobyciu Pucharu Interkontynentalnego. Nie ważne czy byłby to Capello czy Rijkaard. Hitzfeld był i jest gentelmanem, który zawsze dobrze oceniał piłkarzy wiedząc, ile może od pojedynczych graczy wymagać. Ja byłem na przykład piłkarzem, który często był krytykowany. Jeśli źle zagraliśmy, to winny zawsze byłem ja. Raz go nawet zapytałem: „Panie trenerze, tak nie może być, nas przecież jest 15 dobrych piłkarzy. Jeśli wygramy to świętowani są wszyscy, jeśli przegrywamy, to winne ponoszę ja”. Po tych słowach powiedział mi: „Giovanne, czy takie coś mam powiedzieć do takiego Santa Cruza? Czy może do Claudio Pizarro? Oni są bardzo młodzi, jeśli skonfrontuje ich z taką krytyką, to na powrót będą potrzebowali 3, może 4 miesiące. W Twoim przypadku wiem jednak, że sobie z tym poradzisz”. Nie zawsze było mi łatwo, ale dla dobra drużyny znosiłem te słowa krytyki.

Teraz Hitzfeld został z Bayernem Mistrzem Jesieni, a mimo to cały czas się o nim dyskutuje. Czy należy okazać mu większe zaufanie?

Myślę, że problemem w Bayernie były wypowiedzi przed rozpoczęciem rozgrywek. Mówiło się, że pozostali będą oglądać Bayern przez lornetkę, a zespół jest najsilniejszą drużyna wszech czasów. Jako piłkarz postrzegasz to inaczej, bo wiesz, że jakość przeważa na boisku, a nie na papierze. Trener odczuwa oczywiście wielką presję, bo wie, że ma do dyspozycji niezwykłą drużynę. Hitzfeld jest jednak mądrym człowiekiem, a krytykom odpowie zwycięstwami na boisku. Taką ciężką fazę, jak FCB pod koniec rundy jesiennej, przechodzi każda drużyna, to jest normalne.

Czy co niektórzy piłkarze Bayernu nie za wcześnie zostali chwaleni?

Całkiem możliwe. Jednak jeśli ściąga się np. takiego Franka Riberyego, to piłkarz ten powinien teraz grać jeszcze lepiej niż podczas pierwszych kolejek. Przeciwnicy wiedzą już, że nie można go zostawiać samego, a trzeba go kryć podwójnie, bo on sam może rozstrzygnąć mecz. Jest tak, jak mówił Oli Kahn - że nie wolno w Bayernie cieszyć się za szybko, tylko dlatego, że zagrało się 3, czy 4 dobre mecze. Dobrą grę prezentować trzeba przez cały sezon.

Czy myśli Pan, że Bayern z obecna drużyna może osiągnąć podobne sukcesy jak z drużyną w której grał Pan?

Myślę, że tak. Niestety, w tym sezonie grają tylko w PUEFA. Drużyna jest jednak na tyle dobra, by grać w czołówce LM, a może nawet by dojść do finału. Aby to osiągnąć nie wystarczyjednak tylko dobra drużyna, trzeba mieć szczęście i dobrze funkcjonujący kolektyw. Piłkarze muszą walczyć jeden za drugiego. Piłkarsko są przecież bardzo mocni, nie na darmo prawie każdy z piłkarzy jest reprezentantem krajowym.

Kahn przed meczem ligowym przeciwko Hercie został zawieszony. Czy jego pozycja w drużynie jest inna kiedyś?

Nie. Oliver Kahn zawsze będzie Oliverem Kahnem. Nie zawsze będzie krzyczał na boisku, ale w szatni na pewno znajdzie mocne słowa wobec swoich kolegów z drużyny. Nawet jeśli się nie wiedzie, to Kahn jest typem zwycięzcy. To się nigdy nie zmieni. To jego charakter, nie da się tego z dnia na dzień zmienić.

Z Oliver Kanem miał Pan ciekawą przygodę. W chwile po Pańskich przenosinach do Lyonu strzelił Pan w LM bramkę na stadionie Olimpijskim. Czy było to zadośćuczynieniem po Pańskim nie do końca dobrowolnym odejściu z Monachium?

Nie było to zadośćuczynieniem. Tego nie da się opisać. Zdobyłem zwycięska bramkę przeciwko drużynie, w której jeszcze miesiąc temu grałem. Po bramce nie miałem żadnych odczuć. Nie mogłem krzyczeć, nie mogłem się śmiać. To było tak, jakbym strzelił samobója. Wszyscy wyglądali jakby zamienili się w słupy soli i nie mogli wydać z siebie ani słowa. Ani ja, ani moi byli koledzy, nikt nie myślał, że ja mogę strzelić decydującą bramkę. Kibice się radowali, śpiewali na mą cześć. Przy zejściu do szatni chciałem iść do wejścia Bayernu, tak po prostu intuicyjnie. Nagle jest się przeciwnikiem, wiedząc jednak wszystko o drugiej drużynie. Rozmawiałem z trenerem Olympique Lyon, powiedziałem mu jak gra Bayern, na co należy uważać. To wszystko było takie niewiarygodne. Pod koniec sam się zastanawiałem zadając sobie pytanie: Co ja zrobiłem?

Jednak w Lyonie nie poszło tak jak by się chciało. Co było tego przyczyna?

Tego sezonu byłem rozczarowany, nie ze względu na drużynę, ale ze względu na samego siebie, bo wcale nie pokazałem na co mnie stać. Myślałem jednak, ze pierwszy rok zawsze jest ciężki i że w następnym roku naprawdę wystartuję. Niestety złapałem kontuzję. Pierwszą operację przeszedłem we Francji, drugą już w Niemczech. Powiedziałem sobie, że nie mogę zostać w Lyonie, bo nie mogłem spojrzeć w oczy lekarzowi klubowemu. Wiedziałem, że popełnił on błędy. Prezydent Lyonu nie chciał tego zaakceptować. Poprosiłem o odejście bez żądania pieniędzy. Następnie padła propozycja z Gladbach.

Kolejny nieszczęśliwy okres?

W Gladbach postawiono mnie przed fałszywe fakty. Mieli tam wielkie plany chcąc zbudować wielka drużynę na przyszły sezon. Planowano ze na mimo mojej ciężkiej kontuzji. Jednak nagle odszedł trener(Dick Advoccaat,) a w jego miejsce pojawił się nowy(Horst Köppel), z którym nie mogłem się dogadać. Wypruwałem sobie flaki aby móc grać. Robiłem wszystko podczas treningów aby znów wbiec na boisko, jednak trener miał inne wyobrażenie o moim stanie. Wmawiał mi, że dalej jestem kontuzjowany. Wtedy odszedłem z własnej woli, bo brakowało szacunku. Chciałem, aby drużyna pozostała w pierwszej lidze. Ja sam chciałem spróbować swych sił gdzie indziej.

Czy żałował Pan swojego transferu do Gladbach?

Trochę. Byłem pewien, że w Gladbach z tymi fanami i tym stadionem da się coś osiągnąć. Niestety tak się nie stało. Szkoda fanów, wiele im obiecano, kupiono też wiele koszulek z moim nazwiskiem. Na boisku oglądali mnie tylko dwa razy. Niestety taka też potrafi być piłka.

Po przenosinach do Brazylii, po dołku w Gladbach, przyszedł czas na wyż. Jak to było pozwolić na wygaśnięcie kariery w ojczyźnie?

W Brazylii grałem tylko sezon. Nie grałem tam jeszcze nigdy, a sprawiło mi to wielka frajdę, nawet, jeśli nie jest to tak dobrze zorganizowane jak w Europie, a gra jest całkiem inna. Najpiękniejszy był jednak pierwszy mecz w ojczyźnie, podczas którego strzeliłem od razu moją pierwszą bramkę. Te uczucie radości było po prostu wspaniałe. Miałem pewne obawy, że nigdy więcej nie zagram. W Gladbach zniszczono mnie treningiem. Nie zwracano uwagi na to, że moja kostka była operowana. To w końcu doprowadziło do mojego wcześniejszego zakończenia kariery.

W dalszym ciągu jest Pan najskuteczniejszym obcokrajowcem w historii Bundesligi, był Pan napastnikiem klasy światowej, ale mimo to zagrał Pan tylko 15 razy w reprezentacji. Czy mimo wszystko cieszy się Pan z tych kilkunastu meczy, które zagrał Pan, mimo ogromnej konkurencji, czy jest Pan smutny, że nie wyszło tych meczy jednak więcej?

Zawsze byłem dumny z gry w reprezentacji. Jeśli się pomyśli ilu Brazylijczyków gra na świecie, bo zaszczytem jest, jeśli zalicza się do grona 18, czy 20 najlepszych piłkarzy. Pewnie, że zawsze chce się grać i nigdy nie jest się zadowolonym z braku powołania. Niestety za moich czasów miałem ogromna konkurencję: Romario, Bebeto i Ronaldo za najlepszych swych lat – było ciężko. Mimo wszystko nie jestem smutny ani z tego, że nie grałem podczas MŚ, a ni z tego, że zagrałem tak mało meczy. Na koniec mogę powiedzieć: wszystko co przeżyłem w mojej karierze nie mógłbym sobie nawet wyśnić. Jeśli mógłbym cofnąć czas, wszystko zrobiłbym znów tak samo. Nic mnie nie ominęło, a wszystko co robiłem nauczyło mnie czegoś nowego - na całe moje życie.

Już podczas gry w VFB powołał Pan do życia fundację Giovanne Elbera za rzecz dzieci ulicy. Czy uważa Pan za obowiązek oddanie czegoś dla swojej ojczyzny.

Nie jest to obowiązkiem, to wyszło z serca. Widziałem i przeżyłem tak wiele, teraz chcę coś oddać mojej ojczyźnie. Dlatego powołałem do życia fundację, dzięki której dzieci na ulicy mają lepszą przyszłość. Zrobienie czegoś takiego jest po prostu piękne. Ja miałem to szczęście, że obok mnie zawsze znajdywały się osoby, które to wspierały. Zawsze mówię: dałem tylko swoje nazwisko, pozostali wykonali ciężką prace. Oni zbierali pieniądze, rozmawiali ze sponsorami. Mimo to jestem szczęśliwy, że mogłem pomóc oraz, że do dziś uczestniczę w tym projekcie. Jeśli widzi się efekty, w postaci dzieci które znalazły tu w Brazylii pracę, to wie się, że zrobiło się da nich coś dobrego. Bez tego do dziś wielu z nich żyłoby na ulicy.

Czy w związku z tym myślał Pan kiedyś o powołaniu szkółki piłkarskiej?

Nie. Nigdy nie myślałem o tym i nie odczuwałem takiej potrzeby. Każdy w Brazylii chce zostać piłkarzem. Jednak z 10 000 uda się może jednemu. Co w takim razie zrobią pozostali? Oni nie pójdą do szkoły i nie wyuczą się zawodu, bo w głowach im tylko piłka nożna. Jeśli nie zostaną zawodowymi piłkarzami to ich przyszłość nie będzie różowa. Dlatego też myślę, że szkoła zawodowa jest lepszym rozwiązaniem. Pewnie, jeśli wśród tych uczniów znajdzie się dobry piłkarz, to będę się za nim mocno wstawiał, aby udało mu się dostać do jakiejś drużyny. Jednak szkółka piłkarska do odnajdywania talentów? Nie, tego nie mam na myśli.

Pan pracuje jako scout Bayernu?

Tak, robię to dla Bayernu tu w Południowej Ameryce. To fajna praca, cały czas jest się w drodze oglądając piłkarzy. Dzwoni się do Hitzfelda czy Hoeneßa mówiąc co jest grane. Mówię im, że mają się przyjrzeć, bo mogą to być wielkie talenty. Podobnie ma się obecnie sprawa z Breno.

Czyli to Pan zapoczątkował ten transfer?

Tak, oglądałem go 5 czy 6 razy. Porozmawiałem później z trenerem, który podobnie jak Paul Breitner był w Brazylii aby samemu obejrzeć piłkarza. Na koniec byliśmy zgodni: dobry chłopak, trzeba go kupić. Tak właśnie uczynił FC Bayern.

Bycie scoutem nie jest Pańskim jedynym zajęciem – jest Pan właścicielem hodowli krów. Czy można wyobrazić sobie teraz Giovanne Elbera jako osobę, która korki piłkarskie zamieniła na kowbojki?

(Śmiech) Kiedyś było łatwiej, bo znało się przebieg dnia. W tygodniu, rano się trenowało, popołudniu było się w domu, a w weekend grało się mecz. Teraz jest całkiem inaczej. W dalszym ciągu wiele podróżuję, a to dlatego, że farma nie jest tu – w Londrinie gdzie mieszkam, a gdzie indziej. Dużo latam, odwiedzam targi, a mój dzień wygląda całkiem inaczej niż kiedyś. To sprawia mi jednak radość. Nie jestem jednak tylko hodowcą krów, jestem przecież jeszcze scoutem Bayernu i komentatorem meczów LM tu w Brazylii.

Źródło: fussballdaten.de


Juz 2 lutego ruszamy! Nie czekaj! Zacznij obstawiac!
Źródło:

Komentarze

REKLAMA
Trwa wczytywanie komentarzy...