Po obiecującym początku sezonu Bawarczycy wpadli w dołek, który znacznie osłabił pozycję Niko Kovaca.
To jest gościnny wpis czytelnika dieroten.pl
Wydaje się, że o ile Bayern posiada na tyle klasy sportowej, żeby powrócić na zwycięską ścieżkę, tak otwarte pozostaje pytanie, czy powrót ten nastąpi pod wodzą aktualnego trenera, który wedle doniesień niemieckiej prasy stracił szatnię (ewentualnie nigdy jej nie pozyskał). Celem tego felietonu nie jest jednak analiza bieżącego spadku formy ani pozycji chorwackiego trenera, a okres następnych kilku lat. Zapraszam Was do zapoznania się z cyklem " Zapaść, stagnacja czy rozwój? Bayern za pięć lat", w ramach którego w trzech felietonach zajmę się perspektywami sportowo-finansowymi Bayernu w ujęciu średnim oraz długim. Opiszę w nich również mechanizmy związane z polityką transferową Bawarczyków oraz jego otoczeniem ligowym i międzynarodowym. Dokładne omówienie tych kwestii stanowić będzie punkt wyjścia do wytyczenia ścieżki Bayernu na następne lata. Dlaczego 2023 rok? W tym właśnie roku przypadnie 10 lat od ostatniego tryumfu Die Roten w Lidze Mistrzów. W kolejnych felietonach spróbuję określić szanse na powtórzenie sukcesu w Europie przed upływem dekady. W szczególności postaram się znaleźć odpowiedź na pytanie, czy pomimo oszczędnej polityki transferowej Bayern będzie nadal liczącą się siłą w Europie oraz czy rządzący klubem tandem Uli Hoeness & Karl-Heinz Rummenigge dalej gwarantuje sukcesy? Mam nadzieję, że uzyskane w ten sposób odpowiedzi pozwolą na sprawdzenie, który ze scenariuszy jest realniejszy: czy taki, w którym Bayern utrzyma się w ścisłym gronie czołowych drużyn Europy, czy też taki, w którym Bayern wróci do mrocznych lat 2002-2009, naznaczonych statystowaniem w decydujących fazach Ligi Mistrzów?
Analizę zacznijmy od klubowej kadry. Siłę napędową stanowią w dalszym ciągu mający łącznie 69 lat Franck Ribery oraz Arjen Robben, ich następców-zastępców stanowią podatni na kontuzję Kingsley Coman oraz Serge Gnabry, w linii obrony Bayern nie posiada wystarczającej liczby wartościowych zmienników, a w dodatku gracze stanowiący trzon drużyny albo zaliczają stały regres sportowy (Jerome Boateng, Thomas Mueller), albo wydają się nie być w stanie udźwignąć drużyny w najważniejszych momentach (Thiago Alcantara, Robert Lewandowski). Oczywiście nie należy tracić z pola widzenia tego, że w ostatnich latach Bawarczycy dokonali kilku bardzo dobrych lub co najmniej obiecujących inwestycji (Joshua Kimmich, Robert Lewandowski, Thiago Alcantara, Mats Hummels (?), Niklas Suele, Kingsley Coman, James Rodriguez, Corentin Tolisso, Leon Goretzka, Serge Gnabry, Renato Sanches, Alphonso Davies), jednak dalej o sile drużyny stanowią w dużej mierze zawodnicy wiekowi oraz nasyceni sukcesami (by nie rzec - wypaleni). W tym miejscu należy postawić pytanie: czy przy pomocy konserwatywnej - a wręcz oszczędnej - polityce transferowej Bayern jest w stanie na dłuższą metę rywalizować w Europie?
Zgodnie z raportem CIES Football Observatory w okresie obejmującym lata 2010-2018 włodarze Bayernu przeznaczyli na wzmocnienia 554 miliony euro (około 70 milionów na jeden sezon), co daje Bawarczykom...19 miejsce wśród klubów najlepszych 5 europejskich lig, m. in. za Valencią oraz Evertonem. W tym okresie Bayern 7 razy wygrał Bundesligę, 4 razy Puchar Niemiec, 1 raz Ligę Mistrzów, a poza tym 2 razy meldował się w jej finale. Zatem w omawianym okresie w przypadku Bayernu wskaźnik cena/sukces jest bardzo korzystny, w przeciwieństwie do analogicznego dla Chelsea, Manchesteru City, PSG, Liverpoolu czy Manchesteru United. Powyższe wartości można zestawić z porównywalnymi w tym okresie wydatkami Borussii Dortmud, która przeznaczając średnio ledwie 3 miliony euro mniej na sezon, może poszczycić się w takim samym czasie 1 finałem Ligi Mistrzów, 2 mistrzostwami oraz 2 krajowymi pucharami (różnica ta uwidocznia się jeszcze bardziej, porównując zdobycze punktowe w lidze Bayernu oraz Borussii od sezonu 2010/11 do sezonu 2017/18: średniorocznie Bawarczycy uzyskiwali o 14.5 punktów ligowych więcej od Żółto-czarnych). Jednakże należy pamiętać, że - jak podają w "Futbonomii" Simon Kuper oraz Stefan Szymański - sukcesy sportowe na dłuższą metę warunkują klubowe wydatki płacowe, a nie transferowe. Według hiszpańskiego "AS" Bayern wydaje 270 milionów euro na pensje zawodników (stan na styczeń 2018 r.), co daje mu 8 pozycję w Europie. Podobne miejsce, z niewielkimi odchyleniami, Die Roten zajmował również w poprzednich latach.
Jak widać, w porównaniu do rankingu transferowego nastąpiło przesunięcie o 11 pozycji w górę, a efektywnością wydatków płacowych Bayern dystansuje będących przed nim: Liverpool, PSG, Manchester City, Chelsea, Manchester United oraz znajdujący się minimalnie za nim Arsenal. Powyższe dane należy zestawić z dokonaniami Bawarczyków w europejskich pucharach w minionych sezonach, a zwłaszcza zasadniczo regularnym meldowaniem się w TOP-4 Ligi Mistrzów. W takim stanie rzeczy wydaje się więc, że Bayern osiąga wyniki "ponad stan" (biorąc pod uwagę relację wydatków płacowo-transferowych do sukcesów sportowych), przy czym należy pamiętać, że faktyczne przychody klubu (wyższy przychód roczny osiąga jedynie Real Madryt, FC Barcelona oraz Manchester United) upoważniają go do przesunięcia się do TOP 4-6 pod względem płacowym, a zwłaszcza transferowym. Innymi słowy, Bayern może sobie pozwolić na wydawanie większych pieniądze na transfery i pensje. Zwłaszcza że - jak pokazuje obecny sezon - to, co do tej pory względnie zdawało egzamin, czyli oszczędna strategia transferowo-płacowo, nie musi być gwarantem sukcesu w następnych latach. Zresztą zawodnicy, którymi Bawarczycy są zainteresowani, doskonale wiedzą o samoograniczeniach klubu na tym polu, co wpływa na ich decyzje transferowe. Bayernowi również nie pomaga to, że zawęża on - ustami swoich włodarzy - ambicje do wygrywania krajowych trofeów, co skutkuje ograniczeniem zainteresowania zawodników celujących nie tylko w wysoką pensję, ale także zamierzających być częścią zwycięskiego projektu sportowego.
Wielu ekspertów i kibiców zauważa, że rynek transferowy na tyle się zmienił, że taki klub jak Bayern - jeśli chce dotrzymać kroku europejskim konkurentom - powinien zacząć wydawać na pojedynczego zawodnika po 60-80 milionów euro. Zwłaszcza jeżeli - tak jak Die Roten - ma ku temu możliwości. Przykładowo w letnim okienku transferowym 2012 r. Bawarczycy zapłacili 40 milionów euro za Javiego Martineza, osiągając w tamtym roku (dokładniej w sezonie 2011/12) 368.4 milionów euro przychodu (opłata transferowa wyniosła zatem prawie 11 % sezonowego przychodu). Z kolei w sezonie 2016/17 Bayern wygenerował przychód w kwocie 587, 8 milionów euro, z której to kwoty przeznaczył 41.5 milionów euro na nabycie Correntina Tolisso. Kwota transferu wyniosła około 7 % sezonowego przychodu. Wskaźnik powyżej 10 % Bawarczycy uzyskiwali również w związku z biciem swoich poprzednich rekordów transferowych, kupując m. in. Roya Makaaya oraz Mario Gomeza. Podobne wyniki uzyskamy, porównując przychody klubu z danego sezonu do wszystkich zrealizowanych w jego trakcie transferów. Dla Bayernu rekordowy pod tym względem był sezon 2016/17, w którym wydano 116.5 miliona euro. Wynik ten mógł imponować na tle europejskiej czołówki...10 lat temu. Obecnie pozostaje on daleko nie tylko za elitą europejską, ale również za klasą średnią w rodzaju Evertonu, AS Monaco czy Valencii. Przenosząc powyższe wyliczenia na obecne możliwości finansowe klubu, należy zwrócić uwagę, iż nawet prowadząc konserwatywną politykę transferową, wydatek 60 milionów euro na pojedynczego zawodnika nie wydaje się stanowić odejścia od przyjętej linii. Innymi słowy, dla obecnego stanu klubowej kasy wydanie 60 milionów euro równa się 40 milionom euro za Javiego Martineza w 2012 r. Posługując się terminologią Uliego Hoenessa, jako prawdziwe sięgnięcie po "granaty" należałoby uznać dokonanie transferu za co najmniej 70-80 milionów euro.
Jak zatem wytłumaczyć bardzo ostrożne zachowanie włodarzy Die Roten na rynku transferowym? Po pierwsze, Uli Hoeness niejednokrotnie dawał do zrozumienia, że sytuacja na rynku od wielu lat stanowi anomalię, po której powinna nastąpić korekta. Pojawia się jednak pytanie, czy takie odchylenie rzeczywiście nastąpiło. W 2001 r. Real Madryt pobił transferowy rekord świata, wydając 76 milionów euro za Zinedine'a Zidane'a, co stanowiło przeszło 50 % przychodu klubowego w sezonie 2000/2001. W tym samym sezonie bramkarski rekord transferowy pobił Juventus, nabywając za ponad 52 milionów euro Gigiego Buffona. Kwota transferu stanowiła około 30 % przychodu klubu w sezonie 2000/2001. Wskazując na bańkę na rynku transferowym w ostatnich latach, wielu ekspertów oraz kibiców powołuje się na wręcz monstrualne zakupy PSG, które na nabycie Neymara oraz Mbappe przeznaczyło około 400 milionów euro, przy czym należy pamiętać, że środki te pochodzą de facto z katarskiej studni bez dna. Pozostałe wielkie transfery ostatnich lat (Bale, Dembele, Coutinho, Pogba, transfer C. Ronaldo do Juventusu) nie przekraczały 20-25 % rocznych przychodów klubów. Na korektę rynku nie wskazują również stale zwyżkujące przychody europejskich drużyn, idące w parze z obniżaniem się poziomu zadłużenia. Rafał Lebiedziński zwraca uwagę, że w 2011 r. zadłużenie netto w europejskiej piłce nożnej wynosiło 65% rocznego przychodu, podczas gdy w 2016 spadło do 35%, osiągając 6.3 miliarda euro [źródło]. Skąd więc bierze się dosyć powszechne przeświadczenie, że rynek transferowy oszalał? Być może wynika to z faktu, że wzrost opłat transferowych oraz pensji zestawia się z o wiele wolniejszym tempem przyrostu pensji przeciętnego Kowalskiego. Stanowić to może również pewien rodzaj tak zwanej heurystyki zakotwiczenia, w ramach której eksperci oraz kibice przykładają obecne realia rynkowe do cen sprzed 5-10 lat (czy nawet sprzed transferu Neymara), kiedy za 30-40 milionów euro można było nabyć gwiazdę światowego formatu. To jest o tyle zrozumiałe, że media o wiele więcej miejsca poświęcają kolejnym wielomilionowym transferom niż wzrastającym budżetom klubowym.
Kolejnym usprawiedliwieniem kursu Bayernu jest to, że nie może on sobie pozwolić na wyścig z klubami posiadającymi niemalże nieograniczone budżety transferowo i płacowe. Bayern - w przeciwieństwie do takich klubów - jako przedsiębiorstwo sportowe działa w granicach środków finansowych, jakimi dysponuje. Pomimo że w aktualnym rankingu Deloitte Football Money League m. in. PSG, Manchester City czy Chelsea znajdują się niżej od Bayernu, to rzucenie im rękawic mogłoby skutkować "wykrwawieniem się" finansowym, niemożliwym do wygrania wyścigiem do dna z pieniędzmi oligarchów oraz szejków znad Zatoki Perskiej, gdyż rankingi finansowe nie odzwierciedlają w pełni pozycji ekonomicznej tego rodzaju klubów, opłacających nierzadko wynagrodzenia zawodników i członków sztabu pozabudżetowo.
Widocznym trendem w polityce władz Bayernu jest również kładzenie coraz większego akcentu na szkolenie dzieci i młodzieży. Dobrym przykładem jest wybudowany kosztem 70 milionów euro FC Bayern Campus (oddany do użytku w sierpniu 2017 r.). Zanim jednak pierwsze talenty opuszczą Campus, Rummenigge z Hoenessem pokładają nadzieje w tym, że niebawem pierwszą drużynę zaczną zasilać zawodnicy drużyn młodzieżowych, w których mają znajdować się nieprzebrane pokłady talentów, na czele z Batistą Meierem, Hoffmanem, Maiem, Feinem, Wriedtem, Jeongiem czy Rheinem.
Postawienie na zawodników z własnej akademii pozwoli zaoszczędzić wielkie pieniądze oraz utrzymać (a być może wzmocnić) bawarski charakter drużyny, co stanowiłoby zdecydowanie opcję win-win dla włodarzy Bayernu. O tym jednak, jak trudne jest to zadanie, świadczy przykład Thomasa Muellera oraz Davida Alaby, czyli ostatnich "produktów" bawarskiej akademii, którzy na stałe wkomponowali się w pierwszy zespół. Pewnego rodzaju rozgrzeszenie dla klubu stanowi to, że od Bayernu - podobnie jak od innych wielkich klubów - wymaga się ciągłego wygrywania, co staje na przeszkodzie spokojnemu dojrzewaniu i ogrywaniu talentów w pierwszej drużynie. Za przykład może posłużyć stawiana przez lata za wzór szkolenia La Masia, która niemalże zaprzestała dostarczania swoich absolwentów do pierwszej drużyny FC Barcelony. Być może to właśnie Campus stanowi kolejny as w rękawie Hoenessa. Nie wszyscy kibice wiedzą, ale ten sam Uli Hoeness, który dla wielu jawi się jako skostniały konserwatysta, kilka dekad temu był tym, który wręcz zrewolucjonizował niemiecką i europejską piłkę nożną. Niezdolny zdrowotnie do gry został on zmuszony zakończyć piłkarską karierę w wieku 27 lat. Niedługo później - już jako najmłodszy manager w historii Bundesligi - udał się do Stanów Zjednoczonych, gdzie podglądał sposoby działania zespołów z najważniejszych amerykańskich lig zawodowych, zwłaszcza te dotyczące merchandisingu, mogące zwiększyć bazę dochodową klubu. W krótkim czasie Hoeness wdrożył w Bayernie niezbędne zmiany, które poskutkowały szybkim wzbogaceniem się klubu [Uli Hesse, Bayern. Globalny superklub, Kraków 2018]. Być może to właśnie Campus z jego wychowankami okaże się kolejnym rewolucyjnym posunięciem Hoenessa. Oczywiście sama idea posiadania szkółki piłkarskiej nie stanowi nowości, ale już stałe zasilanie jej wychowankami składu pierwszej drużyny z europejskiego topu jak najbardziej tak.
Ciekawym wytłumaczeniem postawy Bawarczyków na rynku transferowym może być również to podsunięte przez ekonomistę Roberta H. Franka. Co prawda badał on amerykańską ligę futbolu zawodowego, jednak wnioski płynące z jego prac można z powodzeniem zastosować do piłki nożnej. Jego zdaniem rynki sportowe należy określić jako takie, w których "zwycięzca bierze wszystko". Oznacza to, że różnica w wynagrodzeniach piłkarza np. pierwszoligowego oraz drugoligowego nie odzwierciedla faktycznej różnicy w ich umiejętnościach. Innymi słowy, o deformacji rynku piłkarskiego miałaby świadczyć stukrotna różnica w płacach poszczególnych zawodników, podczas gdy różnica w ich umiejętnościach wynosiłaby 5-10 %. Rynkowi zwycięzców Frank przeciwstawia rynki fryzjerów, murarzy, sprzątaczek itp., na których dysproporcja płacowa jest o wiele mniejsza (nawet w przypadku większej różnicy w umiejętnościach). Oczywiście w tym miejscu nie chcę sugerować, że należy wprowadzić odgórne limity płacowe lub oprzeć skład o zawodników z 2. Bundesligi. Nie jest to również miejsce, żeby wytłumaczyć powody stojące za takim zróżnicowaniem płacowym. W każdym razie, nawet jeżeli Uli Hoeness oraz Karl-Heinz Rummenigge nie obudowują swojego stanowiska w ekonomiczne teorie, tak szereg ich działań może wskazywać na to, że intuicyjnie wyczuwają oni problem olbrzymiej dysproporcji w wynagrodzeniach i cenach transferowych bardzo dobrych a tych nieco gorszych piłkarzy. Wydaje się, że ten czynnik stanowi jeden z najważniejszych fundamentów "skąpstwa" zarządu. Zatem działania zarządu niejednokrotnie zdają się przeczyć stworzonej przez ekonomistę E. Famę tak zwanej hipotezie rynków efektywnych, zgodnie z którą rynki są efektywne wtedy, gdy cała dostępna informacja o instrumencie finansowym (piłkarzu, jego poziomie wyszkolenia, adaptacji do nowego otoczenia itp.) jest natychmiast odzwierciedlana w jego cenie. Tak samo jak HRE została częściowo skutecznie podkopana przez ekonomistów behawioralnych (m. in. R. Thalera, R. Shillera), pion sportowy Bayernu na podobnej zasadzie stara się wyszukiwać zawodników niedoszacowanych lub perspektywicznych, zakładając, że niewielka różnica w umiejętnościach nie uzasadnia różnicy cenowej pomiędzy poszczególnymi zawodnikami w wysokości np. 30-50 milionów euro. Michael Lewis w książce "Umysł nieracjonalny. Krótka teoria perspektywy" przytoczył dane statystyczne z draftu do NBA, zgodnie z którymi co do zasady na dłuższą metę lepiej wybrać np. dwóch zawodników z niższymi numerami niż jeden z wyższym. Władze klubów przeceniają jednak pojedynczych zawodników z wyższymi numerami ze względu na pamięć o najlepszych "Rookies" z ostatnich lat, pomijając jednak tych z wysokimi numerami, którzy nie spełnili pokładanych w nich nadziei (czyli większości).
Inna sprawa, że w zawodowym sporcie, a zwłaszcza w przypadku tak konkurencyjnych rozgrywek jak Liga Mistrzów, różnica 1-2% dzieląca zawodnika wybitnego od bardzo dobrego czy dobrego może przesądzać o końcowym tryumfie. Dobrą ilustracją tego zjawiska jest ostatni dwumecz Bayernu z Realem Madryt, o którego wyniku przesądziły błędy Rafinhi oraz Ulreicha. Zawodników, którym brakuje właśnie kilku punktów procentowych do miana wybitnych. O tym, jak istotna jest walka o brakujący 1 czy 2 procenty, świadczy rewolucja, jaką kilka lat temu przeprowadził w kolarstwie sir David Brailsford, który w reprezentacji Wielkiej Brytanii w kolarstwie torowym oraz następnie w grupie Sky wprowadził metodę polegającą na zauważaniu drobiazgów i szukaniu możliwości ich poprawy. Nawet o 1 % lub mniej. Ulepszenie jednego elementu w tak małym stopniu może nie zostać zauważone, ale gdy zsumujemy poszczególne poprawione elementy, to okaże się, że uzyskamy na przykład kilkuprocentową przewagę. A to już pozwala zwyciężać - tak jak zarządzane przez Brailsforda drużyny. Ta metoda została nazwana agregacją zysków minimalnych.
Jako na kolejne uzasadnienie oszczędnej polityki transferowej tandemu rządzącego Bayernem należy wskazać przywołaną już wyżej nie taka silną korelację pomiędzy wydatkami pieniężnymi klubów piłkarskich a sukcesami sportowymi. Oczywiście nie da się zaprzeczyć, że wydając setki milionów euro, Manchester City, PSG czy Chelsea osiągną wysoką pozycję w krajowej lidze. Jednak w piłce nożnej, ze względu na jej znaczną losowość, nie istnieje bardzo silna gwarancja odniesienia sukcesu po wydaniu fortuny i zgromadzeniu najlepszych piłkarzy oraz sztabu szkoleniowego. O elemencie losowości nie trzeba przekonywać żadnego kibica, który pamięta wygranie mistrzostw Europy w 2004 r. przez Grecję, nieposiadającej z całą pewnością najwartościowszych piłkarzy na swoich pozycjach oraz której walory ofensywne ograniczały się do stałych fragmentów gry (inna sprawa, że ten element Grecy opanowali niemalże do perfekcji). W rezultacie w piłce nożnej istnieje możliwość szybkiego strzelenia bramki, a następnie "zabicia" meczu poprzez skomasowaną obronę, skutecznie niwelującą przewagi jakościowe przeciwnika. Takiej możliwości nie ma lub jest ona bardzo ograniczona w innych popularnych sportach, takich jak futbol amerykański, rugby, koszykówka, hokej, piłka ręczna czy siatkówka, wymuszających również od teoretycznie słabszych kadrowo drużyn "otwarcia się". Wydaje się więc, że banda Cholo Simeone miałaby znacznie mniejsze szanse na odniesienie sukcesu w tychże dyscyplinach. Ze względu na znaczny czynnik losowy istnieje również niewielka szansa na to, że piłkę nożną w następnych latach czekać będzie rewolucja matematyczno-statystyczna, jaka spotkała m. in. amerykański baseball.
Ostatnie wytłumaczenie działań Bayernu na płaszczyźnie transferowej należy umieścić w szerszej perspektywie, tj. społeczno-ekonomiczno-politycznej. Zapoczątkowany w 2007 r. kryzys finansowy, który rok później przeniósł się do sfery realnej, w niektórych państwach Unii Europejskiej skutkował zaprowadzeniem polityki tzw. "austerity" (oszczędzania). Napisałem "niektórych", bo ile część krajów rozpoczęła proces oddłużania (zwłaszcza finansów publicznych), tak inne radośnie kontynuowały zaciąganie zobowiązań (Włochy). W każdym razie "austerity" oddaje bardzo dobrze niemiecką skłonność do oszczędzania, stąd też została implementowana przez Niemcy nie tylko na gruncie polityczno-biznesowym, ale wydaje się, że również w niemieckiej piłce nożnej, której kluby w większości generują nadwyżki finansowe oraz stawiają na pracę organiczną.
Na zakończenie należy jeszcze nadmienić, że strategia transferowa Bawarczyków może w najbliższych latach ulec zmianie wobec ogłoszonego przez Uliego Hoenessa zamiaru opuszczenia stanowiska w ciągu 2-3 lat. Wydaje się, że na obecną chwilę największą szansę na wskoczenie w jego buty ma Karl-Heinz Rummenigge, który już kilka temu, w okresie osadzenia Hoenessa w zakładzie karnym, skupił na ten czas we własnych rękach władzę w klubie. Jednak w takiej sytuacji należy spodziewać się raczej stonowanej korekty dotychczasowej polityki transferowej niż zapoczątkowania rozrzutności w rodzaju angielskich klubów, zwłaszcza że Rummenigge już teraz jako członek decydenckiego duopolu współkształtuje działania Bayernu na tym polu.
Podsumowując, należy stwierdzić, że Bayern na tle europejskiej czołówki prowadzi wyjątkowo oszczędną politykę transferową. Równocześnie posiada on odpowiednie zasoby pieniężne, żeby uaktywnić się na rynku transferowym. Przeszkodę stanowi nastawienie obecnych władz Die Roten, które stronią od rozrzutności, usiłując zbudować mocną kadrę najmniejszym kosztem. Taka polityka z całą pewnością skutkuje bezpieczeństwem finansowym oraz sukcesami krajowymi, jednak pozbawia w znacznym stopniu konkurencyjności na arenie międzynarodowej. O tym, że połączenie wody z ogniem jest w pewnym stopniu możliwe, świadczy przykład ostatnich lat, naznaczonych względnie niewielkimi wydatkami i regularnym dochodzeniem do fazy półfinałowej Ligi Mistrzów. Tylko czy ktoś jest tym w pełni usatysfakcjonowany? Wydaje się, że do głębszego sięgnięcia do kasy klubowej może skłonić Hoenessa i Rummenigge (albo następców wobec zamiaru rezygnacji Hoenessa) dopiero zapaść sportowa lub pojawienie się na horyzoncie ligowym rywala, który będzie w stanie rzucić wyzwanie Bawarczykom. Odpowiedź na pytanie, czy taki się pojawi, kto nim będzie i dlaczego zapewne Borussia Dortmund, postaram się znaleźć w kolejnym felietonie.
Już w piątek druga część felietonu- Zapaść, stagnacja czy rozwój? Bayern za pięć lat. #2 - otoczenie ligowe
Komentarze